Forum Twierdza Zaknafeina
Twierdza wyobraźni...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Gdy miałem 7 lat

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Twierdza Zaknafeina Strona Główna -> Twórczość użytkowników
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
anaron_duke
Poziom 5
Poziom 5



Dołączył: 06 Sie 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pon 19:09, 26 Wrz 2005    Temat postu: Gdy miałem 7 lat

Gdy miałem 7 lat, i byłem przekazywany na służbę do zacnego rycerza Gawalda Siwobrodego, ojciec opowiedział mi jak się urodziłem. Była to burzliwa noc, w czasie której niebo grzmiało zapalając ziemię , wicher dął i wyrywał najstarsze drzewa z korzeniami, a deszcz padał kroplami wielkości pięści – aż wody wezbrały i wioski zalały. Tej straszliwej nocy ma matka powiła mnie, oraz mego brata bliźniaka. Niestety mojemu bratu nie dane było przeżyć tej nocy. Mojej matce również. Przez całe życie razem z ojcem mi jej brakowało. Kochałem go z całego serca, wychowywał mnie na prawego chłopca. Mawiał, abym zawsze uczciwe i prawe wybory dokonywał, mego władcy słuchał, podług woli Boga i nakazań jego postępował. Ale przede wszystkim, mawiał, mam słuchać serca swego, i tego co ono mi prawi. Bowiem szatan, niegdyś ulubiony anioł Boga, do serca ludzkiego wstępu by kusić nie ma. Siać trwogę w sercu może, lecz nigdy sercu kazać coś złego nie rozkaże. Dlatego mam się zawsze w wyborach moich, które Pan Najwyższy przede mną postawi, patrzać w serce moje, i podług woli jego postępować. Wtedy naprawdę prawym będę, a wyrzutów sumienia za słuchanie głosu serca swego mieć nie będę. Te prawdy ojciec mi objawił. Srogi on był, ale sprawiedliwy. Jedynie za to go winię, że nigdy mnie nie przytulił. Wiedziałem, że mnie kocha, widziałem w jego oczach błyski radości, gdy czyny przeze mnie podejmowane sukcesem się kończyły. Lecz nigdy mi tego nie powiedział, ani nie okazał. I tego mi było właśnie brak.
Gawald Siwobrody był starszym już rycerzem, który lat swoich doczekał. Pomimo, że mógł sprawnie w zbroi chodzić, to w turniejach udziału już nie brał. Nie wiem czemu, bo gdy mnie trenował, to zdawało mi się, że każdego na dworze króla Naruta Lazryka podjąć by mógł oraz chwalebnie wyjść cało. Jednak tego nie robił, a na zaczepki odpowiadał milczeniem. Nie pchał się także do rad dla króla, lecz bardziej stronił od tego. Raz zapytany przeze mnie, czemu mądrością swą naszemu władcy nie służy, odpowiedział mi: ”Młody Ryszardzie, nie nam rycerzom do spraw królewskich jest się mieszać, lecz rozkazy jego wysokości wykonywać – a dla mnie król teraz nie ma żadnych rozkazów, więc nic nie robię. I pamiętaj jeno, co na drodze Pana Cię czeka – osoby które spotkasz, mogą być dziełem szatana, lub przez niego opętane, przeto nie ufaj nikomu, a każdego musisz o zdradę Mesjasza posądzać, oraz jego czyny jako zło przynoszące rozważyć”. Odpowiedziałem mu wtedy: „Przeto Ty Panie, możesz teraz być przez szatana opętany, więc jak mam postępować podług słów Twoich?”. Na co Gawald się uśmiechnął, i odszedł zostawiając mnie samego bez odpowiedzi. Męczyła mnie ta wątpliwość, bowiem słowa Gawalda nakazom boskim się sprzeciwiały. Napisane zostało przecież, aby zbytnio posądnym nie być, brakiem zaufania znaku szatanowi do kuszenia nie dawać. Po zastanowieniu się pomyślałem o słowach ojca mego, bym serca swego słuchał. Dlatego słowa Gawalda z serca mego wyrzuciłem.
Tak dorosłem wieku swego, gdy wraz z Gawaldem wyruszyliśmy na krucjatę przeciwko niewiernym Jeruzalem oblegającym. I tam to się przydarzyło. Szedłem ulicami po których stąpał Pan wieku temu, ze wzniesionym mieczem moim. Szedłem tak przy postępującym zmierzchu, tnąc Saracenów którzy nawinęli mi się pod ostrze, i żałując w duchu duszy do piekła przez samego szatana wciąganych. Me kroki znaczyła posoka krwi niewiernych, mój wzrok zabijał, patrząc na nie bronione miejsca, i wraz z rękoma razem działając, dzieła po które Pan nas wysłał dopełniał. Szedłem tak w niezmąconej niczym ciszy duha, patrząc hardo, ostro. Szedłem tak ulicami zdobywanej stolicy, ulicami, uliczkami, domostwami. Wszędzie gdzie był mąż zbrojny, który na mnie ruszył, tam cios mój spadał, i krwią ziemię użyźniał. Aż nagle wzrok mój padł, w domostwie jednym, bogatym, na cień który się ruszał. Podążyłem za nim, kryjącym się szatańskimi mocami, krokiem spiesznym, lecz uważnym. Wszedłem w korytarzyk mały, o wąskim przejściu i krętych schodach, pod ziemię prowadzących. Szedłem pewnie, mocy piekielnych się nie lękając, bo wiedziałem, że Pan jest ze mną. Zszedłem do krypty podziemnej, gdzie katakumby się znajdowały. Widziałem na końcu zakrętu postać ową, straszną, na pozór ludzką, lecz kły wyszczerzającą, i trupa barwą skóry bardziej przypominającą. Wzniosłem miecz do piersi mojej, Pana na pomoc wezwałem, i ruszyłem w kierunku jego. Gdym na środku korytarza nas dzielącego stanął, stwór dalej w korytarz uciekł, a martwi z grobów wstawać zaczęli. Lecz ja Pana mego pomniałem, mieczowi działać kazałem, i nim ostatni z grobu wstanął, już duszę w piekle miał związaną. Ja żem ruszył w pościg dalszy. Brnąłem tak między czarta sługi, co z piekła miały długi, za życia niespłacone, do służby złemu na ziemi do życia przywrócone. Miecz mój uderzał w nich jak wodę, rozbryzgując resztki, lecz wraz z czasem, słabnąć zaczął – te ciała zepsute, zgnite, mocą otchłanną napełnione tępiły me żelazo w ogniu hartowane. Myśli strachu zacząć mnie nachodziły. Wtem żem na koniec czarcich tuneli napotkał. Przede mną wrota stanęły, w rzymskim stylu, stare... Podszedłem do nich, i pchnąłem odrzwia ciężkie. Oczom mym kaplica się ukazała, ze świętym mieczem – krzyżem wbitym na ołtarzu. Po bokach kolumny grube, jakby pałacu filary. Cieniem wszystko ogarnięte, prócz ołtarza tego, zapewne starochrześcijańskiego. Nigdziem wroga mego nie widział. Kroki me w stronę tego cudu podążyły, lecz w sercu coś nie tak było. Czyżby przeklęty przywieść mógł mnie do przybytku świętego? Czyżby zrobił to gdy wszelako, ucieczką to jego było jedyną? Wtem doznał żem olśnienia, za sprawą Pana. Ten miecz przez przeklętego ruszon być nie mógł, bo inaczej jako broń zostałby użon. Więc pomiot szatana jako pułapkę tu mię sprowadził, by sam święty miecz mnie zdradził. Oczy me po wnętrzu przebiegły, lecz nic prócz cienia nie dostrzegły. Wtedy nogi me ruszyły, z mieczem wzniesionym, do ciosu gotowym. Doszedłem żem do połowy, gdym ujrzał jego. Nad samym ołtarzem zaniosło go złego. Na suficie siedział, tak jakżem przewidział. Czekał cierpliwie, aż bliżej do ostrza podejdę, patrzając na mnie. Wtedy udałem, iż oczy moje nie ujrzały tej bestii przeklętej. Ruszyłem do ostrza świętego, złem nie skalanego. Cały czas bacząc, aby w paszczę nie wleźć wroga. Gdym do miecza był kroków parę, rzuciłem się do biegu, i w Bogu mając wiarę, wystawiłem miecz do powały. Zwierz spadł na mnie, na miecz się nadziawszy ku radości mej wielkiej, a ja żem do ostrza dobiegł i go chwycił. Gdym to zrobił, od razu z zamachem i cięciem żem się obrócił. Stworzenie szatana padło na kolana, z mieczem mym starym w wnętrznościach schowanym. Tak stałem nad trupem zdekapitowanym, z mieczem pięknym, lśniącym, długim. Miał łokci pięć, pozłacaną rękojeść w kształcie Męki Pańskiej, i czyste, lśniące żelazne ostrze. Krew z niego spływała, tak jak z resztek tego diabolicznego ciała. Gdyżem wyszedł, świtało.
Gdy byliśmy tuż przy granicy królestwa, w którego imieniu wyruszyliśmy, Gawald Siwobrody skonał. Nie dane mu było ujrzeć znowu przed śmiercią ziemi ojczystej. Mężny był z niego rycerz, nie pokonany w walce przez nikogo. Ale wolą Pana najwyraźniej było, aby rycerz ten ów prawy, od nagłej i nieznanej choroby ziemski padół łez opuścił, i z aniołami Bogu w niebie służył. Smutną tą wieść zaniosłem panu naszemu. Smutny on był, jakieś nieszczęście na wyprawie Boga przewidywał. Martwił się o mnie, a tu Gawald odszedł. Wspaniałą i wielką stypę król urządził, na cześć rycerza tego wielkiego. Chociaż w sercu miałem wrażenie, że większość rycerzy przybyłych na nią nie żałuje odejścia Gawalda. Lecz rozważania te przerwała inna smutna wieść moja – ojciec do chórów anielskich, jak Gawald dołączył. Z jednego w drugie.
Wojna. Straszliwa Burza. Gdy bestialscy sąsiedzi ruszyli na ziemie nasze, nikt przygotowan do tego nie był. Ja na swym rączym rumaku, Gwizdaku, poselstwo niosłem od króla mego, do innego sąsiada naszego, Kryzala Turana. Prośbę o pomoc zanieść miałem. Przez siły nieprzyjaciela przedrzeć się musiałem. Jechałem lasami, brodziłem rzekami. A wszędzie gdzie przybyłem, pożogę zastawałem. Czułem wszędzie strach ziemi, co z nią będzie, gdy tak okrutni nowi panie wezmą ją w posiadanie?. O Panie! Czemuż to zesłałeś na nas takie plagi, że zniszczone plony nasze, wasale przekupni, a rycerze butni! Czymże zawinił Ci ten lud spokojny? Wybacz mi Panie, mą srogość w osądzie i powątpiewanie, lecz ciężko jest na sercu i w duszy, widzieć tyle ojczystej ziemi katuszy. Nie ma rola oceniać, jam prosty robak na tej ziemi, dzięki Tobie stworzeni. Mą misję wypełnić miałem, lecz cóż jeśli pomocy od Ciebie żadnej nie dostałem. Ciąży mi ten ciężar srogi, odpowiedzialności za te przyszłe pożogi, jeśli zawiodę. Więc w drogę!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Twierdza Zaknafeina Strona Główna -> Twórczość użytkowników Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin